MAJOWA TARANTELLA NA WŁOSKIM OBCASIE

maja 30, 2024

 

 





     Puglia w majowym słońcu i leśmianowej „wszystkości błękitu” była najlepszym prezentem urodzinowym, jaki mogłam sama sobie zaoferować. Harmonia przyrody, zjawiskowa architektura, bezkresne meandry historii oraz otwarte serca mojej kompanii, utkały mi przepyszne grande finale najpiękniejszego miesiąca w roku.

Z kompanią znamy się od niedawna a mamy już za sobą wiele wyjątkowych chwil spędzonych w różnych zakątkach Europy. Poznałyśmy się w maleńkim, toskańskim Marradi, w którym pod okiem włoskich Polek – Kasi  („Dom z kamienia”) i Renaty („Kalejdoskop Renaty”) komponowałyśmy  dania kuchni regionalnej , wędrowałyśmy po górach, odkrywałyśmy sekrety Florencji i okolic. Łączy nas bezkresna miłość do włoskiej kultury, kuchni, języka… krótko mówiąc - zakręcone na Włochy jesteśmy niczym obroty w taranteli. Rytuał tańczenia tarantelli ma osobliwe proweniencje , leczyć miał bowiem ofiarę ukąszenia przez tarantulę. Swoiste odczynianie uroków za pomocą długotrwałego i bardzo dynamicznego tańca miało spowodować wyrzucenie z siebie jadowitej "darowizny"   .Taniec trwał tak długo, aż ukąszony opadał całkiem z sił, wyczerpany gorączkowymi rytmami. W odczynianiu uroku, doprowadzając się do stanu fizycznego odlotu, udział brała cała wieś . Widzę  pewne analogie z mocą  tarantelli . Nasz wyczulony na włoską BELEZZĘ , polski  korpus piechoty, , pod koniec dnia wyczerpany pada na  łóżka w apartamencie. Łapiemy piękno zachłannie, piętrzące się przeszkody pokonujemy bez mrugnięcia okiem.  Niezależnie od okoliczności zawsze dotrzemy do wymarzonego miejsca,  bazyliki, punktu widokowego czy polecanej restauracji. 

 

 





 

 

Oczywiście u podstaw tych zawsze znakomicie, z zegarmistrzowską precyzją dopracowanych wypraw leży analityczne, bystre zarządzanie. Generał nam się trafił wyborny. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że z każdych opałów wychodzimy obronną ręką i to w tempie vivacissimo. Nie zdążę się porządnie zafrasować, a tu już jest na horyzoncie kilka praktycznych rozwiązań, energicznie wprowadzanych w życie. Tak, dobrze mamy z naszą Panią Generał.  Każda z nas  wyjmuje z koszyczka swojej osobowości inne rzeczy, najważniejsze jest to, że komponuje się wszystko w spójną, kompatybilną całość. Jesteśmy jak dopasowany barwowo chór, czasem śpiewamy a capella, czasem a vista…a bywa, że i z samym Domenico Modugno😊

 

 


 

 

    Nasze wspólne wojaże zawsze  obfitują w niespodziewane zwroty akcji. W moim przypadku już  uwertura puglijskiej  avventury rozpoczęła się wspak, bowiem nie mogłam wyjechać pociągiem z Łodzi. Po kilkugodzinnym wyczekiwaniu  na widzewskim peronie, wskoczyłam w auto, bo wisiała obawa, że na lotnisko na czas nie dotrę.

Potem było już tylko zjawiskowo i nie ukrywam, że wzruszająco w  konfrontacji z miejscami, które stworzył człowiek na przestrzeni wieków. Dwa dni spędzone w  wykutej w kamieniu Materze (prowincja Basilicata) przeniosły nas w odległy wymiar. Panorama sassi – dzielnic domów, kościołów wykutych w skale przyprawia o dreszcze, a poznanie historii miasta  buduje wielki  szacunek   do ludzi, którzy je budowali. Sasso Caveoso i Sasso Barisano to wykute w skale groty, do których w sposób tradycyjny dobudowano fronty. Matera to jedno z najstarszych , zachowanych miast na świecie, niezwykłości  dodaje fakt, że jaskinie zamieszkiwane były aż  do lat 50 ubiegłego wieku . Podczas gdy w północnych Włoszech rozkręcał się  dynamiczny rozwój ekonomiczny i gospodarczy , w Materze ludzie wciąż żyli w wydrążonych w skałach jaskiniach.  Grotę dzielili wspólnie ze zwierzętami. W tym samym pomieszczeniu mieszkali dorośli, dzieci, świnie i kozy. Nie było prądu i bieżącej wody. O Bazylikacie mówiło się wtedy, że to miejsce w istocie zapomniane przez ludzi i Boga…historię tego miasta warto zgłębić, dzisiaj tętni życiem i jest wyjątkową scenerią dla filmowych twórców.

Naszej wizycie w Materze smaczku dodał fakt, że pani przewodnik, która przeprowadziła nas po raz drugi po uliczkach miasta (zachwycone urodą  intencjonalnie gubiłyśmy się   już dzień wcześniej, śmiałkowie z naszego korpusu eksplorowali nawet wiszący most tybetański) była rodowitą …łodzianką. 

 

 





 

 

 


 


 

 

    Kraina domków trulli rozciągająca się wokół miasteczka Alberobello to kolejny dowód na moc ludzkiego umysłu i nieograniczone przestrzenie fantazji. W nieco pochmurny dzień kluczyłyśmy pomiędzy białymi,  wapiennymi domkami niczym z bajki o smerfach, zbudowanymi na planie koła. Historia ich powstania rzuca światło na nieograniczoną pomysłowość człowieka. By uniknąć wysokich podatków budowano te domki tak, by w przypadku wizyty poborcy móc szybko rozebrać część domu. Niezwykłość tej architektury przyciąga dziś wielu turystów, w domkach znajdują się urocze sklepiki, apartamenty, restauracje i bary. 

 

 



    Z zasmuconym ponad głowami niebem odwiedziłyśmy śnieżnobiałe, poprzetykane kolorową ceramiką  Locorotondo. Zgodnie z tradycją gubiłyśmy się namiętnie w labiryntach uliczek, przy okazji zagubił się nam też autobus , który niestety nie pojawił się na przystanku. Na szczęście złapałyśmy ostatni pociąg i dzięki uprzejmości konduktora, udało się wstrzymać kurs autobusu tak, byśmy zdążyły z przesiadką. Nasze komunikacyjne przygody nabierają coraz intensywniejszych, beletrystycznych rumieńców choć na razie nic nie przebiło powrotu z miasteczka nad jeziorem Como, które wyglądało obrazowo tak, jakbyśmy z Koluszek wracały do Łodzi przez Zakopane:)

    

     Kolejnym miasteczkiem, które przywitało nas bielą kamienia , lazurem nieba i malachitem wody było Trani - la perla dell' Adriatico. Wymarzona sceneria do premierowego aktu podniebienia, bo aspekty  sztuki kulinariów są dla nas bardzo ważne. Po raz pierwszy skosztowałam wyśmienitej  aksamitno - maślanej, rozpływającej się w ustach nogi ośmiornicy.









Jak mówi Robert Makłowicz, pierwszy raz jest bardzo ważny, by ośmiornicę pokochać lub zrazić się na wieki. I mam mały dylemat bo w rodzinnym mieście Domenico Modugno ( wykonawcy szlagieru "Nel blu dipinto di blu", czterokrotnego zwycięzcy festiwalu piosenki włoskiej w San Remo) Polingano a Mare zaserwowano mi wersję gumową , nie do przejścia:) Maleńka, przytulona do dwóch klifów  kamienista plaża oraz  nabyte w miasteczku dwie jedwabne sukienki w kolorze turkusu i amarantowego pocałunku wynagrodziły mi trefną polpo:)

 

 


    Na kolejnej , piaszczysto - skalnej   plaży  (Spiaggia Cala Porta Vecchia) przytulonej do XVI - wiecznych murów miasta   w Monopoli świętowałyśmy urodziny naszej Pani Generał. Prostota, ciepło serc, różowe wino, niewyszukana strawa - ot nasze dolce vita!!!


 

 



 


    Mój towarzysz - psotny chochlik zadbał o to, by mi zbyt słodko nie było. W moim telefonie nagle rozgościł się język estoński...wisiała nade mną samolotowa odprawa a tymczasem nie mogłam połapać się w najprostszych funkcjach . Połowa  dnia miała smak likieru amaro...

 


 

 

     Bari przez kilka dni było naszym domem, w którym każdy dzień rozpoczynałyśmy od  skrojonego pod nasze wyszukane podniebienia śniadania. Wszystkie czujemy duży niedosyt miasta,  na tyle , że planowałyśmy przedświąteczny wypad w grudniu ale niestety nie ma w Bari typowych mercatini di natale. Do miasta królowej Polski   - Bony Sforzy na pewno wrócimy. Ja jestem urzeczona , wciąż unoszę się na wznoszącej  fali zachwytu i nie wiem czy Apuglia nie zostanie moim ulubionym , włoskim regionem .

 






 


Zobacz także

0 comments